Mężczyzna w nienagannym garniturze, z kamienną twarzą, wszedł na salę rozpraw. Towarzyszył mu adwokat. Na sali zgromadził się też tłum dziennikarzy i obrońców praw zwierząt. Przewodnicząca składu sędziowskiego zarządziła jednak, by proces został utajniony. Część poszkodowanych osób, które oddały bandycie maleńkiekoty do adopcji, lamentowała i płakała. Inni mieli ochotę sami wymierzyć mu sprawiedliwość. Z pewnością dlatego pod sądem i w gmachu budynku porządku pilnowało wielu funkcjonariuszy policji i straży miejskiej.

Wojciech L. jest oskarżony o to, że zabierał ze stowarzyszeń pomocy zwierzętom oraz ze schronisk dla bezdomnych zwierząt młode czarne kocięta. Wmawiał wszystkim, że chce przygarnąć kotka dla mamy, która jest samotna i brakuje jej towarzystwa. - Wyglądał na uczciwego. Potrafił nas przekonać, że będzie dobry dla kotków. A on zadał bezbronnym zwierzętom tyle cierpienia a końcu je zabił!- mówiła roztrzęsiona Aleksandra Bobecka z Bytomia, reprezentująca stowarzyszenie Viva Akcja Dla Zwierząt.

Bandyta zabierał do domu kotki tylko po to, by się nad nimi pastwić. Rozbijał im głowy o posadzki, przyduszał, doprowadzał do tego, by umierały długo i w starszych boleściach. O tym, co dzieje się w mieszkaniu studenta, powiadomiła organy ścigania jedna z kobiet pracujących w schronisku. Chciała odwiedzić koty, które mu przekazała, ale zamiast tego na podwórku przy kamienicy, gdzie mieszkał Wojciech L. zobaczyła małe mogiłki. Faktycznie, okazało się, że bandyta tam zakopywał zwłoki zabitych zwierząt. Przed śledczymi zwyrodnialec miał przyznać, ze mordował bezbronne kocięta, by odegrać się na matce. W dzieciństwie - jak twierdził Wojciech L. - zajmowała się nim mniej niż z właśnie czarnymi kotkami. To miała być sadystyczna zemsta.